Wszystkie mamy doskonale wiedzą jaki dramat kryje się w tytule tego posta.
Rozpoczęcie roku szkolnego …… niby tylko akademia, niby tylko na chwilkę – ale to jest tak naprawdę ten magiczny dzień, który odgranicza grubą linią czas wakacyjnego braku logistyki od czasu logistycznego szału.
Ten moment, kiedy matka dostaje do ręki plan lekcji ma w sobie ogromną moc. Nagle otwierają się wszystkie, zamknięte przez czas wakacji szufladki i wysypują się z nich zajęcia dodatkowe: baseny, ćwiczenia, lekcje angielskiego itp, itd.
Te bardziej zdyscyplinowane mamy mają to mniej więcej poukładane już w ostatnim tygodniu sierpnia – ale tak naprawdę dopóki nie dostaną czarodziejskiej rozpiski – nic nie wiedzą.
Dzisiaj moja córka poszła do nowej szkoły. Nie, nie ….. nie jest małym geniuszem, który w wieku 12 lat rozpoczyna Liceum Ogólnokształcące. Ona po prostu została przymuszona przez system do ukończenia ośmioklasowej podstawówki, a że przeprowadziliśmy się w międzyczasie (przekonani, ze dziecko pójdzie sobie do fajnego, rejonowego gimnazjum) – musieliśmy zmienić szkołę. Nowe miejsce jest bardzo kameralne i po akademii rozpoczynającej rok szkolny byłyśmy obydwie zachwycone. Nowa pani wychowawczyni – bardzo sympatyczna i kompetentna na pierwszy rzut oka. Mała klasa, podobno pyszne obiady. Wszystko było cudownie i obiecująco.
No ….. a później dostałyśmy plan 😀
Zuzanna będzie miała 37 godzin lekcyjnych w tygodniu. Oznacza to w sumie taki szkolny etat ale o tym wiedzieliśmy już w momencie, kiedy decydowaliśmy się na klasę dwujęzyczną. Oczywiście nowe przedmioty typu chemia, fizyka, biologia, geografia …….. wymownym milczeniem pominę fakt, że dzieci z rocznika mojej młodej – ofiary deformy edukacji – muszą na tych przedmiotach zrealizować 3 letni program w przeciągu 2 lat. Religia, na którą nie chodzimy oczywiście w środku lekcji. Etyki na razie brak. Uffff …… mniej więcej wszystko wiemy. Najgorzej jest we środę bo lekcje kończą o 16.15, ale poza tym naprawdę ok.
Teraz tylko jeszcze te wszystkie szufladki …….. otworzyły się, a jakże. Basen, angielski, szkoła musicalowa, piłka ręczna (skąd jej się to wzięło to szczerze nie rozumiem). Zawieźć i przywieźć. Poczekać czy wracać? Może dojedzie sama? Hmm …. a kiedy treningi piłki? A kiedy zajęcia z pływania? Ojej! KOLIDUJĄ!!!!!! Ojej …. tutaj możemy się nie wyrobić!!!
„Mamo a ja potrzebuję jeszcze jakieś kapcie” …… niby prosty komunikat a jak potrafi wyprowadzić z równowagi.
Dobrze to jedziemy na zakupy. Oczywiście poza kapciami kupujemy jeszcze tonę zeszytów (nie wiem dlaczego ale zeszytów zawsze mamy za mało w domu), korektor, teczki, długopisy.
STOP.
Kawy!
Czy ja piłam dzisiaj jakąkolwiek kawę?
Wracamy do domu i siadamy z planem.Szkoła musicalowa, do której chodzi Zuzia jest w soboty więc to mamy ogarnięte. Okazuje się, że basen niedaleko nas jest bardzo elastyczny i w sumie możemy sobie przebierać w godzinach. Dzwonimy do trenera piłki ręcznej – wszystko fajnie, dwa razy w tygodniu, zajęcia DZISIAJ! No cóż zrobić? Mamunia zawiezie a Maciej odbierze. Przynajmniej teraz odpada mi myślenie co do cholery ze sobą zrobić przez półtorej godziny jej treningu.
Zawiozłam, zostawiłam. Wracam do domu pokrętnymi trasami bo połowa ulic jest w remoncie.
Usiadłam, odpowiedziałam na kilka maili, odbębniłam kilka rozmów telefonicznych. Zaczęłam zgłębiać temat aplikacji do zarządzania czasem bo mam dziwne wrażenie, że w tym roku będzie mi potrzebna organizacyjna pomoc. Po chwili lektury mam już swój typ i ściągam appkę na telefon. Poużywam przez chwilę i podzielę się z Wami opinią. Chyba, że może znacie jakaś sprawdzoną, godną polecenia?
Dzwoni małżonek – potrzebne buty….. AJJJJJJJJĆ! Na szczęście załatwią to beze mnie. Mogę dopić kawę i przygotować kolację. Jak to dobrze, że trening przezornie zrobiłam rano.
Niestety wiem, że mijający dzień to tylko początek całej skomplikowanej logistyki, jaką w dzisiejszych czasach rodzice muszą sobie zorganizować. I nie ma tak naprawdę znaczenia czy masz dziecko w 2, 4 czy 7 klasie. Niby starsze jest bardziej samodzielne i może samo gdzieś dojechać czy wrócić. Ale tak naprawdę za chwilkę już przyjdzie jesień, dni zrobią się krótsze i większość z nas nie pozwoli o 18 czy 19 jechać dziecku samemu komunikacją.
Czasami myślę czy te wszystkie zajęcia są niezbędne. I niby nie są. Niby z połowy z nich można zrezygnować. Tylko, ze alternatywą jest często siedzenie przed komputerem albo telefonem. A przecież chcemy aby nasze dzieci nawiązywały znajomości i uprawiały sport. Chcemy, żeby były sprawne i wszechstronne.
Kosztem naszego chciejstwa (poza tym oczywistym – finansowym) jest czas. I dzieci, i nasz. Kiedy więc zaczyna się wrzesień – zaczyna się mały koszmar. Napięty terminarz, nerwówka, gonitwa. I oczekiwanie na czerwiec. Bo pod koniec czerwca przychodzi spokój. No …… przynajmniej w pewnym sensie 😉