Coś o samodyscyplinie

Czy ja już wspominałam, ze jestem leniwa? Na pewno tak bo uważam, że to klucz do tego, o czym Wam na blogu piszę i co proponuję 🙂 W swoim życiu staram się wszystko poukładać tak, aby to realizować minimalnym nakładem czasu i energii.

Lubię prostotę – w kuchni, w życiu, w zakupach! Nie gotuję skomplikowanych potraw, nie piekę ciast z kremem, który trzeba ubijać i uważać, żeby się nie zważył, nie kupuję ubrań przez internet bo szkoda mi czasu na ich późniejsze, ewentualne odsyłanie. Lubię wszystko robić sprawnie i efektywnie. 

Z tej przyczyny – kiedy zaczęłam uprawiać jakikolwiek sport – wybrałam właśnie bieganie, do którego później dołączyłam treningi w domu. Taka aktywność daje mi wolność. Daje mi wybór i możliwość dostosowania czasu ćwiczeń do wolnych momentów w ciągu dnia. Dzięki temu ograniczam wymówki do minimum (czyli do skromnych 1300 powodów, żeby nic nie robić). 

Oczywiście – bieganie na dworze ma swoje własne ograniczenia: deszcz, śnieg, mróz, ciemność na zewnątrz, upał ……. W moim przypadku – wszystko poza upałem i deszczem – jestem w stanie przeboleć. Tak, tak …. wiem! Nie ma złej pogody do biegania (jedna z moich „ulubionych” złotych myśli na facebooku). Tylko po co niby miałabym moknąć albo uprawiać jogging przy temperaturze, przy której nawet leżeć jest ciężko? 

Z treningami w domu jest już w ogóle miód malina bo tutaj ograniczeń nie ma kompletnie żadnych. Po prostu odpalasz komputer lub telewizor i wybierasz trening. A tych w internecie jest cała masa – od setów kardio po te funkcjonalne, skupiające się na określonych grupach mięśni. Nie ma więc wymówki …… nawet przy gościach można poćwiczyć, a co!

Bieganie i treningi domowe mają jeszcze jedną, ogromną zaletę – można je ze sobą zabrać na wakacje! Nie potrzeba specjalnych sprzętów i w zasadzie w każdym miejscu na świecie, w którym zdarzyło mi się być – ludzie biegają jak szaleni. A nic tak nie motywuje jak inni biegacze, którzy- jak Ty- wstali rano i męczą się zamiast smacznie spać.

Jednak post miał traktować nie o tym co i dlaczego.

Mieliśmy się zastanowić jak siebie samego zdyscyplinować! Tutaj niestety niezbędne jest postanowienie. Ale nie takie idiotyczne i krótkowzroczne – będę ćwiczyć codziennie po 2 godziny! To bez sensu i jest to z pewnością najprostsza droga do tego, by po 3 dniach odpuścić. 

Postanowienie musi być realne. Musimy mierzyć siły na zamiary – wziąć pod uwagę naszą formę, czas, którym dysponujemy i przede wszystkim – potrzebę regeneracji organizmu.To bardzo ważne – nasze mięśnie potrzebują odpoczynku tak samo jak wysiłku. Ale co ważniejsze – odpoczynku potrzebuje też nasza głowa!  

Jeśli nigdy nie ćwiczyliście – można zacząć od głupich 10 minut co drugi dzień. Jeśli nie biegaliście – wyjdźcie na 15 min marszobiegu (1 min biegu/1 min marszu).  Zapytacie co to da? Treningowo pewnie nic ale mentalnie pomoże Wam wejść w tryb, który z czasem będziecie rozbudowywać. Szczególnie jeśli wybierzecie aktywność, po której w miarę szybko zauważycie efekty! 

Jak to było ze mną?

Ja swoją przygodę z bieganiem zaczęłam od 300 metrów! Więcej nie dałam rady za pierwszym razem. Pamiętajcie, że nigdy w życiu nie uprawiałam sportu więc dla mojego 34 letniego organizmu to był niezły szok. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że kiedyś przebiegnę 25 km a dystans 10 – nie sprawi mi większych problemów. Tak samo było z ćwiczeniami w domu – zaczęłam od 10 minutowego treningu na pośladki Mel B. Robiłam go w te dni, kiedy nie biegałam. Był w miarę lekki ale miałam zakwasy jak ta lala po pierwszym razie. Przez kilka tygodni tak sobie te pośladki ćwiczyłam, aż w końcu zachciało mi się czegoś więcej. 10 minut mijało bardzo szybko więc pomyślałam – aaaaa dołożę jeszcze 10 😉 Dzisiaj ćwiczę godzinę. Lubię sety Mel B bo jest energetyczna i przynajmniej udaje, że ją to rusza. Jest- tak jak ja – zlana potem i dyszy. To pomaga psychicznie. Kiedyś próbowałam treningu z Ewą Chodakowską i same ćwiczenia są ekstra ale fakt, że prowadząca sprawia wrażenie, jakby się kompletnie nie męczyła jest demotywujący! Jak to? Ja ledwo żyję a ona nawet ciężej nie oddycha?

Wracając do samodyscypliny!

Obecnie narzuciłam sobie taki system: dzień biegowy, dzień funkcjonalny i dzień odpoczynku. Taki rozkład sprawia oczywiście, że biegam mniej niż kiedyś ale za to więcej czasu poświęcam tygodniowo dla swojego ciała. Bieganie traktuję jako trening kardio – czasami zastępuję je rowerem – dla urozmaicenia.  Nie jest oczywiście tak, że jak robot – rano wstaję i ćwiczę. O nie! Rzadko kiedy wyjście na bieg nie wiąże się z milionem powodów, dla których powinnam zostać w domu. Chmury, za gorąco, ból kolana, może później, nie mam siły …….. ojjjjj potrafię sobie zracjonalizować nawet najbardziej durną wymówkę. Jednak ostatecznie zawsze jest tak, że jeśli nie pójdę to zżerają mnie później wyrzuty sumienia. Jeśli pójdę – mimo początkowego lenia – później jestem naprawdę w dobrym nastroju. Motywuję siebie na różne sposoby: myślę o wakacjach, o tym, że to tylko godzinka wysiłku a później będę zadowolona, myślę o jedzeniu, które będe mogła sobie zaserwować ekstra. Każdy sposób jest dobry! Byle działał. 

Tak naprawdę kiedy się już wejdzie w taki ćwiczeniowy tryb – nasza głowa motywuje się sama. To jest trochę jak z wstawaniem wcześnie rano do pracy – nie chcę …. ale muszę. I wstaję. Najgorzej jest zacząć. No i przerwać. Bo kiedy się przerwie to potem ciężko znowu wrócić na odpowiednie tory. 

Ważne jest jeszcze jedno – żeby trenowanie było potrzebą a nie przymusem. Żeby sobie znaleźć powody: dlaczego chcę ćwiczyć a nie dlaczego muszę ćwiczyć. To może się wydawać idiotyczne ale podejście sprawia kolosalną różnicę. Bo tak naprawdę wszystko dzieje się w naszej głowie. Mięśnie w pewnym momencie są wytrenowane. Wytrzymałość jest ustabilizowana. Człowiek wie, ze dystans 10 km przebiega bez żadnego problemu. Ale głowa potrafi spłatać figla. Często jest tak, ze na 6 czy 7 kilometrze czuję się jakbym miała zaraz umrzeć. Autentycznie mnie boli. Wszystko. Serce mi kołata jak szalone. Nogi są jak z ołowiu. Moja głowa przekonuje mnie na każdy możliwy sposób, żebym juz sobie odpuściła bo za momencik padnę na asfalt. Czasami odpuszczam i wtedy jak tylko stanę okazuje się, ze miarowo oddycham, nie jestem jakaś wyjątkowo spocona i te bóle gdzieś sobie wszystkie odpłynęły. Wówczas uświadamiam sobie, że każda jedna straszliwa męczarnia działa się tylko w moim mózgu, który mówił „nie dasz już rady”. Nauczyłam się więc rozmawiać ze sobą w myślach. Kiedy czuję ból – powtarzam sobie „Come on Kaśka – przecież to tylko 10 km. To kolano nie boli Cię naprawdę i w rzeczywistości nie dzieje się nic takiego”. I wiecie co? To pomaga! Nawet jeśli musze sobie to powtórzyć 5 razy 😉 Zazwyczaj przebiegam zaplanowany dystans. A to mi daje ogromną satysfakcję. 

Może istotną rolę odgrywają tu jeszcze te endorfiny, o których wszyscy fitness gurowcy trąbią z każdej strony?

Kiedyś się z tego śmiałam – kompletnie nie czułam podczas treningu żadnej specjalnej ekscytacji a moja buzia zamiast się cieszyć – była raczej wykrzywiona w grymasie bólu. Ale dzisiaj …….. dzisiaj chyba jednak skłaniam się ku teorii, że endorfiny istnieją 😉 A najsilniejsze to są po treningu!!! Kiedy już w końcu siadasz i cały ten wysiłek masz za sobą. Pytanie tylko czy to są wtedy endorfiny czy może jednak radość, że już po wszystkim…….

Dodaj komentarz