Czekaliśmy na ten moment od samego początku pobytu na naszej „ziemi obiecanej” – mecz miejscowego RCD Mallorca w Primera Division! Dla niewtajemniczonych…11tu na 11tu, piłka jedna, dwie bramki – jednym słowem – zawody w piłce nożnej!
Po latach tułania się po boiskach w niższych klasach rozgrywkowych Panowie się „spięli” na naszą przeprowadzkę i po barażach awansowali do ELITY. „Na farcie” ale dali radę.
W naszym gospodarstwie domowym w ubiegłym sezonie doszło do niewytłumaczalnej zamiany…Kasia będąca definicyjną wręcz OPTYMISTKĄ śmiała się z moich zapewnień, że Kopacze z Majorki się zepną i zrobią nam prezent w postaci awansu. Wyliczała jednym tchem powody, dla których moje twierdzenie, że zobaczymy w PALMIE na estadio najlepsze hiszpańskie ekipy (tak BARCO – hiszpańskie ?) to rojenia wariata.
A ja? Z urodzenia pesymista, z wpisanym w duszę defetyzmem akurat w tej kwestii jak mantrę powtarzałem – AWANS jest pewny. Co mi się stało? Nie mam pojęcia, ale ten OPTYMIZM nie jest wcale taki destrukcyjny jak mi się od 42 lat wydawało ?
Po awansie wszystko na szczęście wróciło do normy (ufffff – odetchnąłem, znowu mogę planować sobie po nocach i „wpisywać w grafik”, co złego niechybnie spotka mnie w najbliższym czasie), moje swojskie „musimy zobaczyć w tym sezonie jak najwięcej spotkań bo spadną na 100 %” ściera się z Kasi „więcej wiary w nich, za rok w pucharach będą grali”.
Małżonka jako niezawodny organizator naszej egzystencji (wyboru raczej nie miała, doświadczając od lat wielu mojego nazwijmy to…”zagubienia bytowego”) zabrała się za kluczowe sprawy w stylu…”PHI co za słaby kolor koszulek ma ten klub, nie będę dobrze w tym wyglądała”?.
Kalendarz rozgrywek, plan stadionu, kadra zespołu – rozpisane, przemyślane, zaplanowane – do realizacji!
Na „pierwszy ogień” poszedł mecz z ATLETICO Madryt – trzecią siłą ligi, wiecznie DRUGICH jak lubię o nich myśleć (oboje nie lubimy trenera niejakiego SIMEONE – brutal i drań).
Fajerwerków nie oczekiwałem, Majorka walczy o utrzymanie, ATLETICO o mistrzostwo – zawyrokowałem szybciutko – „będą bęcki”. Kasia coś tam mamrotała o „przełamaniu złej passy”, ale nie kodowałem zbytnio…
Bilety zakupione (tanie nie są – 50 EUR/sztuka za miejsca „na łuku”) x 5 OSOBNIKÓW – Ekipa skompletowana, wszystko umówione, transport ogarnięty, jedziemy.
No właśnie, ruszyliśmy nawet sprawnie, autkiem radosnym na 2 godziny przed pierwszym gwizdkiem.
60 kilometrów pod bramy stadionu, z czego połowa autostradą – czasu zatem aż nadto.
Ja pier….le – jeżeli jeszcze kiedykolwiek od kogokolwiek usłyszę, że w Warszawie są korki to będę miał wyrok za morderstwo!
Ostatnie PIĘĆ kilometrów jazdy (ta jasne) to…rozmyślania czy w ogóle zobaczymy mecz. Rozpacz kompletna, jakaś niemiecka turystka pamiętająca czasy KULTURKAMPFU z „balkonikiem” i pieskiem na wózeczku z powodu niedowładu nóg wyprzedziła nas błyskawicznie i zniknęła za zakrętem…(przesadzam troszkę, ale tylko odrobinę aby podkreślić beznadzieję sytuacji ?).
Na 1,5 km przed obiektem westchnień…w akcie desperacji postanowiliśmy zaparkować i ruszyć spiesznie ku rysującemu się w oddali ESTADIO.
Zapomniałem tylko o moim TATUSIU (w metrykę mu nie zaglądam, ale już prawie emeryt), który jako zapalony kibic piłkarski udał się z nami na meczycho ?
Nasz SKŁAD: FIT Żona , Dwóch Kumpli wyżyłowanych i nieprzyzwoicie sprawnych (jest powód do nielubienia ?), ja dźwigający kumulację NADKILOGRAMÓW całej wycieczki i „Pan Tata” który jak zaczął palić w wieku lat NASTU tak nadal nie może przestać.
Wyrwaliśmy jak rodacy na otwarcie LIDLA, dystans – niby niedaleko ale…od ŚLUBNEJ opierdol dostałem już w połowie podbiegu „Tatę porzuciłeś, zwolnij bo sobie Teściu krzywdę zrobi” – moja argumentacja, że przecież nie przekręci się przed meczem bo bardzo chciał go zobaczyć nie spotkała się ze zrozumieniem…
W 25tej minucie meczu (niestety już przy stanie 0:1 o czym poinformowała nas APPKA Kasi) dotarliśmy pod kołowrotki. Zafundowaliśmy PAPIE jeszcze finisz po +/- STU schodkach i weszliśmy…
Co tam się działo?
W tym miejscu muszę poinformować/przypomnieć – mamy z Żoną (i resztą Ekipy raczej też) …odmienne spojrzenie na futbol.
Wszyscy szczęśliwie zajęliśmy nie nasze miejsca (na naszych już ktoś zapewne siedział) i raczyliśmy się widowiskiem.
Mój stan można by swobodnie określić jako…SZOK.
Już na wspomnianych przy stadionowych schodach zafundowano mi gratisowo KONSTERNACJĘ gdy zobaczyłem kolesi w koszulkach ATLETICO swobodnie przemieszczających się wśród kibiców miejscowych…dalej już było tylko ciekawiej.
Na koronie stadionu FIESTA gastronomiczna – piwko, mnóstwo stoisk z amciu-amciu różnorakim, nawet LODY wypatrzyłem. I wszędzie ten MISZMASZ koszulkowy – kibice obu ekip razem, nikt nikogo nie reanimuje, gazu BRAK, HELIKOPTERA ani charakterystycznego odgłosu jaki wydaje broń na gumowe kule – nie odnotowano.
Tęsknym (trochę zrezygnowanym) wzrokiem rozglądałem się chociaż za POLEWACZKĄ policyjną – NIC…
Co do naturalnych, swojskich jakże BLUZGÓW nie mogę się za bardzo wypowiedzieć – moja znajomość katalońskiego jest znikoma. Towarzysz wycieczki – TOMEK zwrócił mi tylko uwagę na ciekawe zjawisko, a mianowicie:
– jak ktoś chce komuś w PALMIE na stadionie nawrzucać to po prostu – SRA NA NIEGO!
Czasownik SRAĆ jest tu wszechobecny – kibice na sędziego (i jeśli dobrze wyłapaliśmy to też na matkę jego), piłkarze na siebie wzajemnie (było „CZERWO” w meczu za pyskówkę), rodzice na ganiające po obiekcie dzieci, dzieci na rodzicieli – istne „MASY KAŁOWE” w przekazie!
JAK się tak wszyscy radośnie oralnie „wypróżniali” poleciałem zwiedzać – przejścia między sektorami – krat brak.
Szczytem była sytuacja gdy jakieś dwa pryszczate nastolatki w koszulkach madryckiego klubu poprosili abym im FOTKĘ strzelił – pora umierać – świat się kończy…
Do sektora kibiców przyjezdnych wszedłem jak na własną KOMUNIĘ – chyba byłem mile widziany ?
Wisiała tam flaga kibiców PENA POLONIA – polskiego fanklubu ATLETICO – pewnie zrobiłoby mi się nawet miło gdybym nie wiedział, że stoi za tym średnio przeze mnie lubiany – RUCH CHORZÓW.
Zdruzgotany wróciłem na swoje miejsce i wsłuchując się w „KTO na KOGO sra” doczekałem końca widowiska.
Mecz zakończył się rezultatem 0:2 – Majorka miała swoje szanse, ale niestety nie zrobili przyjemności mojemu TATUSIOWI ☹ Zafundowaliśmy sobie jeszcze SESJĘ zdjęciową na obiekcie i ruszyliśmy (via STACJA BENZYNOWA – ktoś wie dlaczego ??) w stronę naszego CALA D’OR.
Knuć zaczęliśmy jeszcze na stadionie, PLAN nabrał realnego kształtu w drodze powrotnej, padły deklaracje jednoznaczne – KOMBINUJEMY (w oficjalnej sprzedaży nie ma szans) bilety na zbliżający się mecz z tym fajniejszym klubem z MADRYTU ?
P.S. Nie wiem czy mam się cieszyć czy martwić, ale przyłapałem ŻONĘ na inwigilacji siatki połączeń lotniczych z kontynentem – daty dziwnym trafem pokrywają się z meczami wyjazdowymi naszego wyspiarskiego klubu ?