Przed każdą wakacyjno/weekendową eskapadą naszą małą „świecką” tradycją był/jest zakup przewodnika, który nam jako turystom ZORGANIZOWANYM, tym mniej „ogarniętym” (mam wrażenie, że teraz szczytem bycia COOL jest „beka” i psioczenie na TYCH, którzy nie mają ani potrzeby ani ambicji organizować sobie wszystkiego „na własną rękę”) jest niezbędny do życia.
Przewodnik jak przewodnik – jakaś MAPA, wiadomości praktyczne w stylu „pamiętajcie, że próba wręczenia łapówki policjantowi może nie spotkać się ze zrozumieniem funkcjonariusza” i sugestie co należy zobaczyć na pewno, a co „przy okazji” – lektura łatwa, lekka i przyjemna w sam raz na podróż.
Majorka okazała się pierwszą MIEJSCÓWKĄ gdzie postanowiliśmy wrócić. Zawsze staliśmy „na stanowisku”, że „życia nam nie starczy” więc nigdy nie pojawialiśmy się drugi raz w tym samym miejscu (moje przeświadczenie, że zaraz umrę na gorączkę lub z miłości z dodatkową siłą każe mi poznawać nowe miejsca).
Dlaczego zatem wróciliśmy? Powodów było kilka – z jednej strony taki najbardziej prozaiczny jak 3 godziny lotu i fajna siatka połączeń a z drugiej – ta WYSPA ma tyle do zaoferowania, że za każdym razem czuliśmy przemożną potrzebę powrotu.
No to wracaliśmy – a każdy powrót to??? A jakże nowy PRZEWODNIK ?
Co mogę powiedzieć o zawartości merytorycznej tych przewodników? Na pewno mogę stwierdzić, że we WSZYSTKICH pojawiały się te same TYPY z kategorii – „MUST SEE”.
Oczywiście nie byłbym DZIECKIEM swej ZIEMI gdyby czasami przekornie nie kombinował jak tu pewnych rzeczy/miejsc nie odwiedzić „jak to ja odwiedzę? NIGDY” ? Czy zdajecie sobie sprawę ile ENERGII człowiek wydatkuje broniąc tego DEBILNEGO podejścia? CO ja się namęczyłem…
Tak właśnie miałem z naszym kolejnym CELEM z listy „napiszmy kiedyś DOKTORAT o kwasowości gleby na wyspach balearskich” – padło na SA CALOBRĘ.
Kur…..uwierzcie wszyscy o tym pisali, jak Dziewczyny leciały do LONDYNU na musical to chciałem im kupić PRZEWODNIK, ale żywiłem obawę (moim zdaniem uzasadnioną, Kasia z kolei raz kolejny mogła z politowaniem stwierdzić „nawet nie wiesz jakiego masz fart, że jestem w Twoim życiu”), że obok opactwa westminsterskiego i Trafalgar Square znajdzie się zaproszenie do odwiedzenia SA CALOBRY…
Każdy powód wydawał mi się doskonały, aby tam nie jechać – czego to ja nie wymyślałem!
Na początku było łatwo:
– „ile miejsc mamy innych do zobaczenia?”
– „daleko i te serpentyny”
– „te tłumu turystycznej STONKI” ?
– „przecież jeszcze tu przylecimy” itd.
No ale jak to w grze komputerowej stopień trudności rósł wraz z kolejną bytnością na WYSPIE. No to oczywiste, że i powody musiały być coraz bardziej zaawansowane (Kasia mówi kuriozalne i absurdalne – nie rozumiem?).
Dumny jestem szczególnie z MISTRZOWSKIEGO w mojej ocenie…”skoro do dnia dzisiejszego TAM się nie pojawiliśmy to musi to być jakiś ZNAK – to nie może być przypadek” :>
Uważam, że riposta MAŁŻONKI: „Ty tak na poważnie, kurcze ile Ty masz lat?” nie była najwyższych lotów, ale dla spokoju domowego ogniska nie drążyłem tematu – po prostu obraziłem się na SA CALOBRĘ.
Poważny facet jestem to i FOCH był poważny – nie „brałem jeńców w tej walce”.
SA CALOBRA i Kasia miały duuuużo szczęścia, że udaliśmy się tam z EKIPĄ – ostentacja moja była ograniczona.
Ruszyliśmy w trzy auta, TRZY familie, małe DZIECI, wózki – z naszego CALA D’OR 90 kilometrów najkrótszą trasą – nawigacja pokazywała bite DWIE godziny za kółkiem. (ale z bardzo popularnych wśród Polaków miejsc jak PALMA czy ALCUDIA jest dużo, dużo bliżej).
Wzmianka o DZIECIACH nie była przypadkowa – podzielę się z Wami teraz wiedzą praktyczną.
Dzieci jak to dzieci – czasami muszą puścić pawia w aucie – normalka. I co wtedy? ZAPOMNIJCIE, że w HISZPANII na stacji benzynowej kupicie jakiekolwiek MEDYKAMENTY!!! Nie ma takiej opcji – brum-brum trzeba zrobić do najbliższej apteki.
A lekarstwa na chorobę lokomocyjną uwierzcie mi – tam się przydają jak nigdzie! Ostatni etap podróży to kilkanaście kilometrów SERPENTYN szalonych! Doczekały się one nawet własnej nazwy – NUDO DE CORBATA – „węzeł krawata”. Moi zdaniem zawijasy prowadzące na CAP DE FORMENTOR są mniej…mordercze.
Co do śmierci, trasa jest rzeczywiście NIESAMOWITA – ja spocony, ręce na kierownicy, pełna koncentracja na wąskim pasku asfaltu, wytrzeszcz oczu poziom arcymistrz – a co robi KASIA co 30 sekund? – „MISIEK patrz!!!”…
To są te momenty w życiu gdy zastanawiasz się czy SĄD CIĘ UNIEWINNI ?
Jeśli tylko widzicie jakieś wyznaczone miejsce na tej trasie (jest ich kilka, ale często są to tylko 1-2 miejsca postojowe) – radzę Wam, stańcie i cieszcie się widokami!
Kolejna uwaga praktyczna- gdy już dojedziecie to zatrzymujecie się na parkingu jakieś 300 metrów od przystani/portu (kilka knajpek), patrząc na ilość miejsc wyobrażam sobie, iż w sezonie jest tam duży problem z miejscami postojowymi.
Gdy zeszliśmy do przystani/portu widok „nic nie urywa” – pokusiłem się nawet o myśl (pamiętajcie, że byłem trochę obrażony na cały świat) – „ja pierdole NIEPORĘT”.
Szybka kawka (nasz rytuał), coś słodkiego, dużo fotek EKIPY całej, SIELANKA – czas pięknie płynie.
Gdzieś tam w mojej łepetynie ciągle pulsowało (trochę triumfu w tym było) – „Ci ludzie (od przewodników) to nie wiedzą już czym się zachwycać, mało im potrzeba”.
„Jak tu już jesteśmy to idźmy za drogowskazem na plażę” – miły spacerek, pareset metrów, klimatycznie, pięknie oświetlone tunele wykute w skale. Wyszliśmy z tunelu i FOCH mnie zdradził i porzucił – kurcze jak tam jest…no właśnie jak?
NA Sa CALOBRZE jest PIĘKNIE, MAJESTATYCZNIE, kosmicznie… INACZEJ?
Nawet nie wiem jak to opisać – plaża to kamyczki, wąskie ujście górskiej rzeki – sceneria naprawdę nadaje się na film. Może właśnie dlatego kręcono tam zdjęcia do „ATLASU CHMUR”? No kurcze – dech zapiera! Dech mi zaparło raz jeszcze gdy towarzysz wycieczki TOMASZ rzucił lekko pomysł „chodźmy tam na górę – panorama musi być ekstra” – ja pierdolę, za stary już jestem. Wleźć to i wlazłem w myśl staropolskiego „co ja nie wejdę?”, ale oddech odzyskiwałem jeszcze dnia następnego ?.
Akustykę miejsca sprawdziliśmy z góry – niesie. Pewnie dlatego organizowane są tam od kilkudziesięciu lat koncerty chóru miejscowego UNIWERKU.
A teraz info dla tych lubiących wysiłek, ale i niesamowite wrażenia – z plaży możecie ruszyć w wielogodzinną wyprawę wąwozem TORRENT de PAREIS, ale….kondycję trzeba mieć i to dobrą, dużo wyobraźni (bo jest niebezpiecznie) i ubiór należyty! Obiecaliśmy sobie z Remkiem i Tomkiem tę wyprawę, a jeśli ją przeżyję to możecie liczyć na opis!
Jak już będziecie w okolicy to możecie wpaść do pobliskiego klasztoru w LLUC (niestety tylko przejeżdżaliśmy) – jak utrzymują przewodniki to duchowe centrum Majorki, gdzie miejscowi oddają się pod patronat opiekunki WYSPY „Czarnej Madonny”.
Kończąc muszę autorom przewodników przyznać rację w kwestii SA CALOBRY – to miejsce po prostu musicie zobaczyć!
P.S. Dobra informacja dla niezmotoryzowanych!!! Na Sa Calobrę możecie się w sezonie dostać transportem publicznym lub skorzystać z oferty biur podróży, które oferują całkiem fajne wycieczki. Autokar, pociąg i statek – także na samą Sa Calobrę dostajecie się z wody.